To nie jest specjalnie oryginalny temat notki, co jakiś czas wyskakuje
tu i
ówdzie w książkowej blogosferze. Ale czy obiecywałam kiedyś oryginalność? Nie przypominam sobie ;)
Na razie o fizycznej formie książek. Na treść może przyjdzie czas (albo i nie).
Obwoluty
Tak, tutaj trochę idę pod prąd. Bo przecież wszyscy mówią, że obwoluty takie ładne i eleganckie... ale ja ich nie znoszę i kropka. Czytać z obwolutą niewygodnie, a jeżeli na ten czas ją zdejmę, to zwykle gdzieś mi się zapodzieje albo uszkodzi. Na dodatek podnosi cenę. U nas zresztą nie jest jeszcze najgorzej, ale sporo czytam po angielsku, a tam twarda oprawa (zresztą twardych okładek też nie kocham jakoś specjalnie, może ładniejsze, może trwalsze, ale cięższe, grubsze, książka w ręce gorzej leży...) bez obwoluty to rzadkość.
Przypisy z tyłu
Już mi się zdarzało czytać książki z dwiema zakładkami - na przykład takie "Szaleństwo w religiach świata" Jacka Sieradzana, 200 stron przypisów (no dobra, niech będzie, że to przykład skrajny, na dole strony w tym przypadku też byłoby je trudno zmieścić, ale jednak). Strasznie niewygodne. Zwłaszcza że tak naprawdę jedynie co dziesiąty czy dwudziesty przypis coś tak naprawdę wnosi, zwykle to tylko odsyłacz do źródła.
Szantaż wyglądem grzbietów
Wiecie, o co chodzi: grzbiety serii ustawionej razem tworzą obrazek albo napis, względnie pojawia się numeracja (zaznaczam, że nie chodzi mi tu o numery kolejnych tomów powieści czy cyklu stanowiących treściową całość, ale o serię wydawniczą zawierającą niepowiązane pozycje, jak ostatnio zrobiło, skądinąd lubiane przeze mnie, wydawnictwo MAG ze swoją nową, dość obiecującą, choć nie do końca wpasowującą się w moje zainteresowania, przez co zamierzam kupować tylko wybrane tytuły, serią "Artefakty"). Efektowne, owszem, ale ma poważne wady. Nie dość, że próbuje się w ten sposób zmusić czytelnika do kupienia wszystkiego, to jeszcze utrudnia mu się ustawienie tych książek w inny, być może bardziej dla tej osoby wygodny sposób (np. alfabetycznie, ludzie mają różne systemy). Nawet przy moim bałaganiarstwie trochę mnie to boli.
Bardzo biały papier
Znów - teoretycznie ładny, ale przy świetle słonecznym strasznie daje po oczach, a ja lubię czytać w ogrodzie. Problem potęguje moja migrena - elementem aury jest u mnie nadwrażliwość na światło, więc niektóre książki w niektóre dni odpadają.
(Sztuczne) dzielenie na tomy
Ostatnio zapanowała moda, żeby co grubsze książki dzielić na tomy. Dopóki to rzeczywiście dotyczyło "co grubszych książek", mogłam sprawę jakoś (choć z niechęcią) przetrawić. Ale nowy tom serii Ann Cleeves o Verze? Zrobić z niego dwa chudzielce po dwieście stron (we wcale nie symbolicznej cenie, w czym chyba cały sekret)? Jak dla mnie - decyzja wyjątkowo zła i z punktu widzenia mojego portfela, i komfortu czytania (części ukazują się w kilkutygodniowym odstępie), i wygladu półki... I teraz problem: chętnie za takie numery pokazałabym wydawnictwu środkowy palec i kupiła angielski oryginał. Jednak serię tę lubię nie tylko ja, ale i moja mama, która po angielsku nie czyta. Zatem, prawdopodobnie, któraś z nas jednak zdecyduje się to nabyć.
Nadmuchiwanie objętości
Jeżeli książka ma 250 stron, niech ma te 250! Naprawdę nie przybędzie jej treści, jeżeli dużą czcionką, szerokimi marginesami i paroma innymi sztuczkami dodacie jej kolejne 100 (i proporcjonalnie podniesiecie cenę, o co zapewne chodzi).
Pomijam tu sprawy takie jak rozpadające się klejenie czy, wręcz przeciwnie, klejenie tak grube, sztywne i solidne, że trzeba włożyć spory wysiłek w samo utrzymanie książki otwartej (tak, "Krakenie", patrzę na ciebie), nawet jeżeli grzbiet jest złamany. To już nie kwestia upodobań, to błędy w sztuce.
Uff, chyba trochę zaszalałam ;)