Ann Fadiman (czytaliście jej "Ex-libris"? jeżeli nie, to natychmiast marsz nadrabiać, bo to świetne, moją notkę dokończycie później!) napisała:
Przez następnych trzydzieści lat dojrzewała we mnie świadomość, że tak jak człowieka można kochać na więcej niż niż jeden sposobów, tak istnieje więcej niż jeden sposób kochania książek. Pokojówka wierzyła w miłość dworską. Fizyczna istota książki była dla niej święta, jej forma nierozdzielna z treścią; kochanek winien jej platoniczne uwielbienie i szlachetne, acz z góry skazane na niepowodzenie wysiłki zachowania po wieczne czasy stanu nieskazitelnej czystości, w jakim książka opuściła księgarnię. Rodzina Fadimanów wierzyła w miłość zmysłową. Dla nas święte były słowa książki - ale służące im papier, tkanina, karton, klej, nici i farba drukarska stanowiły zaledwie naczynie, i wolno było obchodzić się z nimi tak rozpustnie, jak dyktowała żądza lub pragmatyzm, bez obawy popełnienia świętokradztwa. Bezlitosne używanie nie świadczyło o braku szacunku, lecz o zażyłości.To zawsze było też moje podejście. Nawet więcej, dla mnie książka nosząca ślady użytkowania jest ładniejsza i "sympatyczniejsza" od nowej, złamany grzbiet wygodniej się trzyma, a jedzenie bez książki traci połowę smaku. Może trochę klęłam, kiedy kot zwymiotował mi na "Peanatemę", ale to skrajny przypadek ;) Tak było zawsze, takie było podejście w domu i dalej się tego trzymam. Jasne, nie drę ich i nie wyrzucam przez okno w kałuże, ale nie z powodu jakiegoś szczególnego do nich nabożeństwa, ale tak, jak np. nie wycinam dziury w nowej bluzce - bo i po co. Przez wiele lat było to dla mnie coś tak zupełnie naturalnego, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Tym bardziej, że czytam sporo starszych książek, a nie ma siły, żeby wszystkie po 20-30-40 czy więcej latach wyglądały idealnie.
Jakieś dziesięć lat temu zaczęłam wchodzić w internetową społeczność książkową. Najpierw na forach, potem w blogosferze. Szybko zauważyłam, ze jestem w moim podejściu dość osamotniona. Napotkałam tam osoby, które wręcz licytowały się, kto większą wagę przywiązuje do stanu książek: męczące się, czytając je otwarte tylko częściowo, niekorzystające z księgarni internetowych, żeby wybrać najbardziej nieskazitelny egzemplarz, codziennie zdejmujące z półki wszystkie swoje książki, żeby zetrzeć kurz (ok, to była bardzo młoda osoba na początku przygody z książkami i z niewielką jeszcze kolekcją, przy paru tysiącach to byłoby trudne - ale zawsze)... Już nie z pierwszej ręki, ale słyszałam o osobie, która kupowała po dwa egzemplarze książki - jeden do przeczytania i odsprzedania, drugi, dziewiczy - na półkę, ale tu za prawdziwość historii nie odpowiadam. Oczywiście o pożyczeniu komuś książki mowy nie ma, a o czytaniu przy jedzeniu lepiej nie wspominać. Dowiedziałam się przy okazji, że ksiażek nie kocham - niestety nie dostałam wyjaśnienia, po co w takim razie je kupuję i czytam, masochistycznie zapewne.
Jasne, nic mi do tego, co ktoś robi ze swoimi rzeczami. Ale po prostu ciekawi mnie to zjawisko, nie do końca je mogę zrozumieć.
Na zdjęciach - sympatycznie przyniszczone książki z mojej kolekcji i kot pokazujący język tym, którzy twierdzą, że książek nie kocham.
Książki sa do czytania, nie do oglądania na półce;)
OdpowiedzUsuńOwszem. Ale też półka pełna książek wyglądających na bardzo "wyczytane" jest dla mnie ładniejszym widokiem niż półka wyglądająca jak półka w księgarni.
Usuń"Ex-libris" jest świetny, zgadzam się :). Aż nabrałam ochoty na powtórkę!
OdpowiedzUsuńZgadzam się też, że nie ma co robić z książki fetyszu. Tymczasem jednak naszła mnie jeszcze refleksja, że mam problem, kiedy widzę wyraźne ślady użytkowania na książkach, które jednak jakoś tak... hm, zostały poczynione w sposób budzący moje wątpliwości (te nieszczęsne wybrudzone w czymś tytłającym okładki -- mam ostatnio szczęście do takich). Albo jak znajduję książki założone czekoladą (a znajduję). W tym sensie stan wyczytania książki może się różnić -- w każdą stronę trzeba zachować umiar.
Natomiast też bardzo lubię starsze książki, na których widać, że były czytane. O ile mają wszystkie strony, oczywiście (przemawia przeze mnie trauma, bo mam kilka takich, gdzie nie ma stron, biedaczki) ;).
Wiadomo, że wszystko ma swoje granice :) Podejrzane substancje i brak kartek to jednak inna liga niż złamany grzbiet, zagięty rożek kartki, kilka rysek na okładce czy jakaś mała plamka.
UsuńEx-libris nie czytałem, więc daję sobie za priorytet. :)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o stan fizyczny książek to ja już chyba pisałem, że nie mam problemu ze starymi, podniszczonymi egzemplarzami, bo mają klimat i potwierdzam, że nieco inaczej się je czyta. Jednak zdecydowaną większość posiadam nówki i sam też dbam o te książki na tyle, że jak ktoś ode mnie pożycza to pyta czy ja to w ogóle kiedyś czytałeś. :) Ale to jest akurat cecha pedantyczna i ja tak dbam o wszystkie rzeczy. Ale! Procello, nie jesteś sama w tym lubieniu starych rzeczy. Nie bój się, nie jesteś alienem. :)
Przeczytaj więc koniecznie!
UsuńMyslałem, że to jakaś powieść jest oddająca hołd książkom, jak np. Cień wiatru Zafona, a to zbiór esejów. Spoko. Jak się na to natknę to kupię i przeczytam chętnie. :)
UsuńProcello, pewnie Cię nie zaskoczy jak też dołączę do kręgu tych mniej chuchających. Nie jesteś zatem sama, tylko krzykacze potrafią tak złudzić czasami. ;) Ale chciałam też dopisać, że rozumiem ludzi biegnących do sklepu stacjonarnego, też po jednym nacięciu się, kiedy przyszedł do mnie album z pogniecionymi stronami w środku, na którym bardzo mi zależało (i który wykorzystywałam na zajęciach, a jakoś tak wstyd mi było, że wszyscy go przeglądają a on tak wygnieciony), porzuciłam sklepy internetowe. A zwłaszcza tę księgarnię co tak brzydko mi strony powyginała. Jesteśmy już teraz co prawda pogodzeni, bo jednak albumy sprowadzają zewsząd i w dobrych cenach, ale lekki niesmak pozostał.
OdpowiedzUsuńI ogólnie zgadzam się z Pyzą, byle w żadną stronę nie przesadzać. :)
Nie no, uszkodzenie utrudniające korzystanie z ksiażki to jest zupełnie inna sprawa. Ale tam chodziło o najbardziej błyszczącą okładkę ;)
Usuń